poniedziałek, 3 lutego 2014

Dzień 8. - Zdarzają się dni gorsze i lepsze...

Jak wspomniałem, ze względu na inteligentne rozłożenie namiotu z górki na twardej ziemi, wyspałem się jak nigdy, a od samego rana widok mojego namiotu przyciągał różne psy - na szczęście chociaż nie przyciągnął policji i nie musiałem się tłumaczyć dlaczego śpię w parku w centrum miasta i jak wysokiego mandatu i tak nie zapłacę bo w końcu kto będzie się fatygował, żeby go wysłać do Polski skoro po drodze pewnie zaginie już na starcie...



Gdy obolały przebudziłem się po raz kolejny, tym razem z powodu temperatury w namiocie, która była za wysoka stwierdziłem, że pora wstawać i jechać dalej - dzisiaj do pokonania tylko 125 km. Bez większej spiny na czas, złożyłem namiot, postanowiłem, że przejdę się jeszcze raz po centrum i na koniec wyruszę zatłoczonym, małym, bez klimatyzacji, a także co najważniejsze bez "Canarinhos" tramwajem, o ile dobrze pamiętam, o numerze 2. Przejazd przez całe miasto trwał dość długo, chyba z 30 minut, a na nieszczęście dobre miejsce do łapania stopa, w cieniu, na wagę złota było już zajęte przez kogoś innego...

Zahartowany przez gorącą Sewillę, z której wyjazd okazją graniczył z cudem, okupionym wcześniej staniem przynajmniej kilka godzin w pełnym słońcu czego skutkiem były spalone od niego ręce, postanowiłem, że skoro jest jeszcze cieplej to cóż... chociaż spróbuję!

Po godzinie stwierdziłem, że jednak może warto poszukać cienia i w oddali zobaczyłem most, ale nie byłem pewny, czy jest pod nim miejsce żeby miał gdzie się zatrzymać samochód. Ze względu na ~15 kg na plecach, postanowiłem, że nie będę tachał plecaka, zostawię go w rowie i pójdę bez niego. Będąc w połowie drogi zauważyłem samochód, który zatrzymał się na wysokości gdzie ten leżał, no ale doszedłem do wniosku, że to przypadek, a pewnie i tak go nie zauważą. Jednak spanikowany chwilę później zawróciłem i zbliżając się, nie widząc go serce biło coraz szybciej, a rozpacz i niedowierzanie mieszały się z nadzieją, która jak wiadomo matką głupich jest, choć nie chcę nic sugerować bo tym razem wygrała i cały mój dobytek leżał nietknięty w tym samym miejscu.

Później postanowiłem się transportować w kierunku przystanku autobusowego, gdzie wcześniej byli inni autostopowicze, jednak na szczęście pojechali, więc wiara na nowo odżyła i dwie godziny później dalej stałem w tym samym miejscu, tylko, że słońce się przekręciło i już nie było cienia...

Wreszcie może koło 17 zatrzymało się auto, cały uradowany, że jeszcze uratuję dzień kierowałem się w kierunku upragnionego Mostaru dowiedziałem się, że pan zdecydował się zatrzymać, bo rano widział mnie jak paliłem się na słońcu i postanowił mi tym razem pomóc. Szkoda tylko, że jechał jedynie 5 km... pozytyw taki, że "już" byłem na drodze, gdzie łączyły się wszystkie pozostałe inne i wszystkie samochody jechały tylko w moim kierunku! Teraz już na pewno mi się uda - pomyślałem i kolejne kilka godzin później próbowałem złapać jeszcze w nocy coś na stacji benzynowej nieopodal, ale jedyne co mi się udało to porozmawiać z przebywającymi tam ludźmi, rozłożyć namiot za ciężarówkami i pójść spać. I chociaż noc obyła się bez incydentów!

tk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz