czwartek, 7 listopada 2013

dzień 5. cz. 1 - Nie ma tego złego...

"Jak tak to ma dalej wyglądać to ja wracam do Covilhi dzisiaj" - czy jakoś tak, powiedziała Monika podczas 7 już godziny potwornej ulewy, jaka spotkała nas śpiących pod restauracją. Oboje wiedzieliśmy, że prognoza na dzisiaj jest nieciekawa, ale nikt się nie spodziewał, że od, może 4 nad ranem do 12 będzie padało jak z cebra... i jedynie musimy dziękować losowi, że zesłał na nas tego szczura i karaluchy, dzięki czemu nie spaliśmy na plaży tylko wyżej, bo około godziny 9 pracownik rozłożył dach nad "esplanadą" i przynajmniej nasz doszczętnie przemoczony namiot z kałużą wewnątrz oraz prawie wszystkie ciuchy plus śpiworamy przestały nasiąkać dalej wodą.
Kałuża w namiocie? - To nic dla "engineer team'u" ;)



Jednak chwilę później ten sam człowiek zaczął rozkładać stoliki, a łagodnie rzecz ujmując nasz namiot stał w miejscu gdzie te powinny się znaleźć. W związku z powyższym, właściciel kazał nam składać nasze ciuchy, jakby tu za 5 minut miało zjechać się milion ludzi, podczas, gdy co minutę rozwijany "dach" giął się od padającej wody i trzeba było ją "wypychać". W całej tej sytuacji Monika zaczęła wymyślać najgorsze możliwe scenariusze, z których jeden brzmiał, że "koleś otwiera biznes i on nas tutaj nie chce, więc mamy składać ciuchy i iść sobie", a choć początkowo faktycznie tak myślałem to z doświadczenia wiedziałem, że na pewno nas nie wygoni w taki deszcz bo musiałby być naprawdę złym człowiekiem, gdyby wyrzucił podróżników, którzy są przemoczeni, daleko od domu i biedni jak mysz kościelna... takie rzeczy się nigdy nie zdarzają, a dodatkowo jesteśmy w Portugalii!
Tu deszczu nie widać, ale jak się przyjrzycie to widać pełno wody przy barierkach oraz ciemne chmury siejące spustoszenie nad oceanem, który tu z brzegu ma widoczne 3 kolory ;)

W końcu koleżanka porozmawiała z nim chwilę i powiedział, że możemy zostać na miejscu do momentu, w którym przestanie padać, ponad to zaproponował nam kawę, przyniósł kanapki oraz dał hasło do internetu. Dzięki temu odpoczęliśmy, ochłonęliśmy i wreszcie podjęliśmy decyzję o tym, żeby mimo wszystko kontynuować naszą podróż, gdyż dla mnie była to ostatnia szansa, żeby zobaczyć Lagos i Sagres - ze względu na czas i finanse. Wreszcie około południa skończył się deszcz, wyszliśmy na zewnątrz i zaczęło się nawet lekko przejaśniać (do końca dnia nie padało już prawie nic). Skorzystaliśmy jeszcze trochę z gościnności i przed rozpoczęciem zwiedzania poprosiliśmy o przechowanie naszych rzeczy i ostatecznie ten wydający się mało sympatyczny właściciel okazał się całkiem spoko gościem, bo już na sam koniec zbijał z nami piątkę ;).
Nasze śniadanie: galao (podgrzewane mleko z kawą), ciepłe kanapki z szynką i serem oraz czipsy. Tu prawie do wszystkiego dodaje się czipsy!

Nie pozostaje chyba nic innego jak powiedzieć: TRUST ME I AM TRAVELLER!

/Siedząc w restauracji napisaliśmy jedną notkę za tytułowaną "Uwięzieni w restauracji... /z trasy/", którą możecie znaleźć pod tym linkiem.

tonykososki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz