poniedziałek, 4 listopada 2013

Dzień 4. cz. 1 - "Od Albufeiry po Lagos"

No i po raz kolejny się udało! Szczęście? Na pewno! Ale też nieustępliwość oraz wielkie chęci pozwoliły nam dojechać do Algarve - południa Portugalii. Monice po raz kolejny podskoczyło pozytywne ciśnienie i podobnie jak w Lizbonie chodziła uradowana, może nie wiedząc, albo nie dowierzając w to co się dzieje od kilku dni. Jakie to wszystko przyjemne, łatwe, darmowe i ile dostarcza radości! Po niedługim spacerze po centrum doszliśmy na plażę, poszliśmy w to samo miejsce gdzie spałem na początku kwietnia wracając z objazdowej wycieczki po Hiszpanii, jednak zauważywszy na klifie jakieś czarne stworzenia może wielkością dorównujące mojemu małemu palcu postanowiliśmy znaleźć nowe i odsunąć się trochę od skał. Jakiejś długiej celebracji nie było, poszliśmy szybko spać i była to pierwsza noc, gdzie nie musieliśmy się martwić o "walkę" z oceanem, od karaluchów uciekliśmy więc nic tylko odpoczywać!

PORTUGALIA...

Wreszcie około dziesiątej wstaliśmy, niby wyspani, Monika coś tam do mnie mówiła, ale nie za bardzo rozumiałem co, i tak 5 minut później poszedłem dalej drzemać, a koleżanka w tym czasie przeszła się wzdłuż plaży, narobiła stos kolejnych zdjęć i przy okazji dostała zaproszenie od kogoś do restauracji na wieczór na darmową rybę - niestety wieczorem w planie mieliśmy być już w Lagos, albo Sagres więc nie mogliśmy skorzystać. Wreszcie wróciła i obudziła mnie w środku snu, po czym przez cały dzień chodziłem zaspany mimo, że łącznie wyszło ponad 12h błogiego spania na południu Portugalii, gdzie temperatura jest wciąż sporo ponad 20 stopni, turyści płacą setki euro żeby spędzić tu wakacje, a my wydaliśmy do tej pory może po 10e na głowę?
Pobudka

Jak już dowiedziałem się która jest godzina to stwierdziłem, że jednak należy zacząć się ogarniać. Krótka kąpiel w oceanie, spacer brzegiem plaży no i trzeba uciekać, bo przed nami tylko lepsze i lepsze atrakcje, a wisienką na torcie będzie Sagres, przy czym na wszystko nie ma zbyt wiele czasu więc musimy trzymać się naszego niewidzialnego i żadnemu z naszej 2 znanego planu. Do pokonania tylko 60 km więc mniej więcej tyle co z Covilhi do Castelo Branco także postanowiliśmy jeszcze troszeczkę pozwiedzać "stare miasto", po czym niezwłocznie udaliśmy się autostopować.

 

Tego dnia szło bardzo ciężko, szczęśliwie dojechaliśmy ponownie w nocy, prosto pod sklep, gdzie uzupełniliśmy nasze puste zapasy, a później w Maku podładowaliśmy telefony, żeby móc uwiecznić to co przed nami! Do Lagos jechaliśmy 4 samochodami - o ile nie się nie mylę 2 razy z Niemcami, 2 razy z Rumunami. I jeden z kraju basenu morza Czarnego, gdy dowiedział się ile mamy lat opowiedział nam historię, która miała jedno zdanie. "Jak byłem w waszym wieku, miałem kolegę, który był hakerem i pewnego razu spytał mnie czy nie chcę polecieć z nim do Tokio na kawę, po czym znaleźliśmy pierwszy lepszy lot i polecieliśmy na jeden dzień wypić kawę w Tokio..." your arguments are invalid.
Idąc ze sklepu do Maka natknęliśmy się na Polską flagę. Zawsze miło ;)
Po drodze na plażę było centrum więc przy okazji jeszcze w nocy trochę zwiedziliśmy.


***
W następnej części o ucieczce przed szczurami.
***

tonykososki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz