wtorek, 5 listopada 2013

Dzień 4. cz. 2 - "Karaluchy, szczury i my"

Więc z zakupami, naładowanymi telefonami oraz uśmiechem na twarzy szliśmy w kierunku plaży, którą wypatrzyliśmy wcześniej na mapie miasta. Jako, że w Lagos są dwie plaże przedzielone kanałem, a żeby z jednej strony dostać się na drugą trzeba łącznie pokonać może z 3 km. W związku z tym, że nie byliśmy w 100% pewni, która z nich to "ta fajna, turystyczna z klifami" postanowiliśmy się dopytać przechodniów. I tak stały trzy starsze panie, których spytaliśmy się o wskazówki i pomimo tego, że mówiliśmy - "TA PLAŻA DLA TURYSTÓW, GDZIE SĄ KLIFY" oraz gestykulowaliśmy, to oprócz błędnych koordynat dowiedzieliśmy się, że na plaży nie można spać, a co więcej co noc sprawdza to policja.

Jeszcze trochę Lagos nocą.

Wreszcie dotarliśmy, bardziej z obawą co tu teraz zrobić, jeśli faktycznie nocowanie jest tu zabronionen. Pokręciliśmy się to trochę po plaży, to trochę ponad nią szukając dobrego miejsca do wypoczynku. Na górze znaleźliśmy restaurację, pod którą spał jakiś chłopak w samym śpiworze i myśleliśmy przez chwilę czy nie położyć by się obok na "esplanadzie" (miejsce gdzie można w restauracji posiedzieć na zewnątrz). Wreszcie jednak postanowiliśmy zgodnie zignorować wszystkie ostrzeżenia i rozłożyliśmy się na miękkim, żółtym piasku, niedaleko klifu, żeby być w cieniu. Oczywiście nauczeni doświadczeniem z Setubal sprawdziliśmy gdzie jest bezpieczne miejsce, no bo kto jak kto, ale inżynier nie popełnia tych samych błędów dwa razy, a co dopiero dwóch inżynierów, należących do elitarnego "engineer team'u" ;>.

Standardowo minutę po otwarciu namiotu na ściankach klifu pojawił się czarny "przyjaciel", pomyślałem - "jeeenyy... tu też są?!" no i trzeba było dla wszelkiego bezpieczeństwa odsunąć się o parę metrów, żeby przypadkiem w nocy nie zaatakowała nas chmara karaluchów. Jednak jak zwykle matki natury nie doceniliśmy, bo ta jak nie przypływem wody to... chwilę później Monika zauważyła, że coś się w cieniu poruszyło i zniknęło. Pewnie Ci się wydawało powiedziałem, ale po chwili spostrzegłem to sam, gdy stworzenie wyłoniło się z cienia i idąc wzdłuż brzegu ustawiło się idealnie na wysokości naszego namiotu i zaczęło się zbliżać. No cóż... jak nie przypływem wody, to "przypływem" zwierząt. Ja nie wierząc w to co się za bardzo dzieje zacząłem się śmiać i poszedłem w kierunku "agresora" próbując go przestraszyć. Ten jednak przestał się ruszać i myślał, że schował się tak dobrze, że go nie widzę więc przekonany o swojej idealnej kryjówce nie kwapił się do ucieczki, a my doszliśmy do wniosku, że lepiej ustąpić niż mają wisieć nad nami jak miecz Damoklesa przez całą noc, konspirować z karaluchami i .jeszcze przypadkiem się zjednoczą i nas pożrą... a starsze panie ostrzegały!

I tak cyrk trwał w najlepsze, a że nie chciało się nam zwijać namiotu nieśliśmy go rozłożonego i ustępowaliśmy pola gryzoniom... co za poniżenie. Jednak, jak to się mówi - "nie ma tego złego co na dobre by nie wyszło" i tak doszliśmy pod wspomnianą restaurację, postawiliśmy namiot w rogu i poszliśmy spać. I wreszcie przyroda nas dopadła... z całą swoją mocą. Szkoda tylko tego chłopaka, który spał obok. My przynajmniej mieliśmy namiot!



***
Co się stało parę godzin po północy i dlaczego Monika chciała tak usilnie wracać do Covilhi? O tym w kolejnej części!
***
tonykososki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz