niedziela, 8 grudnia 2013

Dzień 6. i 7. - Powrót do domu!

W związku z tym, że śpiwory były cały czas mokre po ulewie w Lagos jedyne co mogliśmy pożytecznego z nimi zrobić to położyć na namiot, żeby zmniejszyć wymianę ciepła z otoczeniem i liczyć, że nasz patent przyniesie jakiś rezultat, a temperatura na zewnątrz pozostanie przyjazna, żeby spać bez żadnego zakrycia. Jako, że nie spodziewaliśmy się tłumu turystów z rana, ani żadnych gości nocą postanowiliśmy zostawić niektóre rzeczy na zewnątrz, żeby mieć więcej miejsca w środku i móc się lepiej wyspać.

Jak wspomniałem w poprzednim poście ta cisza, spokój i brak ludzi wokół sprawiał, że miałem pewne obawy co do naszego bezpieczeństwa. I tak w nocy obudziłem się parę razy słysząc przejeżdżające obok nas samochody, czy trzaskające drzwi. Jednak najgorzej zrobiło się, gdy dochodziły do mnie dźwięki "ocierania" się czegoś o nasz namiot, które znikały i pojawiały się z powrotem. Jak to umysł człowieka potrafi przekształcić swoje myśli w horror, zacząłem odczuwać zagrożenie, które ostatecznie przyszło... o 9 rano w postaci właściciela baru.

Niefortunnie zostaliśmy zaskoczeni i po wyjściu z namiotu stał nade mną facet i krzyczy po portugalsku, po angielsku, a ja taki zaspany, nie za bardzo wiedziałem jak mu wytłumaczyć śmieci, otwarte butelki po alkoholu wypalone świeczki oraz czarną plamę na desce po spalonej farbie... jedyne co zrobiliśmy to szybko zabraliśmy nasze rzeczy uciekliśmy na plażę, pod klifami, tak daleko, żeby nas już nie widział. A żeby już więcej się nie narażać to użyliśmy alternatywnej drogi wyjścia i wspięliśmy się przez zapadnięty klif do góry i zniknęliśmy :).

Tym co ocierało się o namiot były szczury. I kto wie, może gdybyśmy zostawili jedzenie w środku, to zamiast jednej, mielibyśmy już 2 dziury :D?
Godzinę później po zrobieniu zakupów i ostatnich zdjęć Sagresz staliśmy już na drodze i łapaliśmy stopa w kierunku domu. Mieliśmy dwa dni na dojazd i zauważyliśmy, że jeszcze ani razu nie jechaliśmy samochodem kempingowym w związku z czym założyliśmy, że na pewno tym razem nam się uda i już po chwili pierwsi surferzy zatrzymali się i podwieźli parę kilometrów. Kolejne auto kolejnym spełnieniem naszej prośby i ostatecznie po jakimś czasie jakaś para podwiozła nas trochę za daleko i zostawiła za bramkami na autostradzie wiodącej prosto do Lizbony. "Już teraz z górki" pomyślałem, po czym nic nas nie brało i nie brało, aż podjechała ochrona autostrady i Pan grzecznie poinformował, że nie możemy tutaj autostopować, ale taaaaam gdzieś jest droga narodowa więc musimy się przenieść. Kolejne 2 godziny później byliśmy z powrotem w zakazanym miejscu, szczęśliwie po chwili zatrzymało nam się auto więc szczęśliwi kontynuowaliśmy podróż. Państwo w środku byli tak uprzejmi, że nawet zaproponowali nam nocleg w swoim mieszkaniu, ale w związku z tym, że byli "fanatycznymi" katolikami, trochę zaczęliśmy się ich bać, odmówiliśmy i poprosiliśmy o wysadzenie nas na stacji benzynowej, skąd do zachodu słońca nie złapaliśmy nic, Monika wpadła w panikę, że nie dojedziemy jutro do domu (zostało nam z 500km) i spóźni się na lot na Majorkę.



Lisboa callin'!

Biegniemy do auta. Tu na zdjęciu wzięli nas Niemcy. Dziwnie wyglądający ludzie, którzy słuchali dość dziwnej muzyki okazali się być bardzo sympatyczni :)

Wyrzuceni z autostrady zmierzaliśmy w kierunku drogi krajowej. Czas uciekał, a my "staliśmy w miejscu"!

Idąc w stronę nigdzie, nie mogliśmy odmówić sobie zdjęcia w lustrze...

I wreszcie będąc w nigdzie, jedynym autem które się po nas zatrzymało był autobus. Niestety płatny, więc nie mogliśmy skorzystać :(

W związku z małym ruchem oraz późną porą nasze szanse na dojazd jeszcze tego dnia choćby do Lizbony zmalały, gdzieś do około paru procent postanowiliśmy się "wyczilować" i czekać na jakąś okazję. Wreszcie ktoś podjechał zatankować, ale niestety nie pomógł, bo jechał tylko kawałek naszej drogi. Druga para, która się zatrzymała już się zgodziła, ale ostatecznie powiedzieli, że nie mogą, bo zapomnieli, że mają 3 foteliki dziecięce z tyłu i nie ma ich gdzie schować (prawda). Trochę nas to zasmuciło, ale nie straciliśmy ducha walki i zgodnie z zasadą do 3 razy sztuka, gdy szczęśliwiec podjechał, podeszliśmy i porozmawialiśmy. Los się do nas uśmiechnął po raz kolejny i 5 minut później to my z czerwonymi oczami też śmialiśmy się do siebie jadąc do Lizbony, po raz kolejny odwiedzić naszego kolegę Leo!




W stolicy Portugalii ponownie lało niemiłosiernie, do tego tak mocno, że okienko w naszym kempingowcu zaczęło przeciekać i musieliśmy zaradzić przed powodzią w części mieszkalnej samochodu. Inżynierskie umysły przyczepiły worek foliowy pod oknem, postawiły garnek na ziemi i te paręnaście minut przejechaliśmy i o dziwo i na szczęście dla nas ulewa ustała i mogliśmy przemaszerować kolejne 30 minut do naszego mieszkania susi i nie zdenerwowani!


Jak najszybciej do dooomuu !!!

Będąc u Leo podjedliśmy, umyliśmy się, odpoczęliśmy i wreszcie następnego dnia zaczęliśmy "ostatnią prostą" w drodze do Covilhi. Tego dnia nad Lizbonę nadciągnął jakiś tajfun bo wiało za mocno i lało za dużo, a w dodatku chyba całe szczęście zużyliśmy wczoraj,  bo w taką pogodę nikt nie chciał zabrać nawet samej Moniki! Czekając już kilka godzin koleżanka goniona przez czas zaczęła wątpić w powodzenie powrotu dnia dzisiejszego i chciała iść na autobus. Jednak ostatecznie o 21 byliśmy w domu. Cali mokrzy i zdrowi oraz niesamowicie szczęśliwi!

COVILHA! Każdy powrót z Lizbony nocą, pokazuje piękno naszego miasteczka rozciągającego się na najwyższej górze w Portugalii kontynentalnej :) 

Piękna przygoda dobiegła końca. Kolejny wór wspomnień przywieziony, kolejne 1500 km autostopem do kolekcji, dzięki czemu łącznie tym środkiem lokomocji przejechałem już ponad 20 000 km, także jeszcze trochę i będę mógł powiedzieć, że okrążyłem równik autostopem! :D

Można powiedzieć, że tydzień wcześniej tutaj zaczęliśmy swoją wycieczkę i tu ją kończymy!


tk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz