poniedziałek, 24 marca 2014

Dzień 9. - Mostar i Medjugorje.

Ponieważ była duża przerwa od ostatniego postu z tej wycieczki to pokrótce chciałem powiedzieć, że "w ostatnim odcinku" byłem w Sarajewie, a w zasadzie spałem w parku, obudziłem się rano i ze 125 km przejechałem może 10 z czego ponad połowę tramwajem na wylotówkę. Żeby było jeszcze dramatyczniej dodam, że przez parę dobrych godzin stałem w słońcu w temperaturze może i powyżej 40 stopni, przeżyłem "zawał serca", gdy wydawało mi się, że ktoś próbuje zabrać moje rzeczy leżące w rowie przy drodze, podczas gdy ja szukałem cienia, no i ostatecznie chyba nie udało mi się przez 10 godzin stania na ulicy opuścić nawet granic stolicy Bośni...

Więc była niedziela, obudziłem się koło 10, bo ciężarówka zasłaniała z rana wstające słońce i leżąc w cieniu dało radę pospać trochę dłużej. Od razu po wstaniu byłem pełny wiary w to, że dzisiaj zrobię krok w przód, bo skoro wczoraj miałem maksymalnego pecha to zgodnie z niepisanym prawem dzisiaj nie może, a przynajmniej nie powinno być aż tak źle! I nie było... bo dzień zakończyłem w miejscu świętym jakim jest Medjugorje, a to że jest ono w Bośni dowiedziałem się podczas drogi, ale od początku!

Postanowiłem, że zacznę na stacji benzynowej i tak pytałem raz po raz czy ktoś jedzie do Mostaru, przecież to tak blisko! Chętnych było jak na lekarstwo, ale nie tak późno podjechali jacyś młodzi chłopacy, parę lat starsi ode mnie, typowe dresy ze wsi (tak chyba można ich określić) i generalnie jest to grupa ludzi, z którymi najbardziej boję się jeździć bo nigdy nie wiadomo co im do głowy przyjdzie, a po drodze przyszło wiele... 

Tak bardzo jak bałem się przez kolejne 30 minut nie bałem się już nigdy więcej podczas podróży, a dochodziło do sytuacji w których zaczynałem modlić się, żeby nic nie jechało z naprzeciwka, bo to nie moja wina, że jadę z debilami i naprawdę nie chcę umierać! Z perspektywy czasu wydaje się, że kierowca nie był nawet pijany, ale chyba naćpany, bo kto inny wyprzedza na zakręcie, gdzie nic nie widać, jadąc z o wiele za dużą prędkością, mając z prawej strony dół, żeby nie powiedzieć przepaść i ciągle krzycząc coś przez okno zamiast skupić się na jeździe? Jeżeli autostop jest niebezpieczny, to ten akapit pokazuje jego najczarniejszą stronę!

Ostatecznie dojechaliśmy cali i zdrowi nad jakieś jezioro, chłopacy zachowali się przyzwoicie - mam tu na myśli, że nie przeszło im przez myśl na przykład okraść mnie i zostawić z niczym na południowym wschodzie Bośni, zaprosili mnie nawet żebym poszedł z nimi i choć prysznic by mi się przydał to jednak odmówiłem, chociażby dlatego, że nie miałem ręcznika, bo zostawiłem go w Łodzi, gdy pierwszą noc nocowałem u Kuby.

Pożegnaliśmy się, podziękowałem i zacząłem łapać kolejne auta. Z początku nawet mi pomagali, a w zasadzie przeszkadzali, lecz po chwili dali sobie spokój, a nieco później jechałem już dalej. Tym razem trafiła się pijana babcia z Belgii, która powiedziała, że "jak mnie zobaczyła to stwierdziła, że musi zawrócić i mnie zabrać, bo w przeszłości też podróżowała w ten sposób". Wspólnie dojechaliśmy do Mostaru. Zaprosiła mnie do baru na jedzenie i postanowiła, że ze mną zwiedzi miasto, bo je bardzo lubi. Na nieszczęście zaparkowaliśmy parę kilometrów od centrum i droga była dość długa i pogmatwana na tyle, że wracając zapomnieliśmy, gdzie jest samochód, ale jakoś udało go się nam odnaleźć.

Po drodze nie zabrakło oczywiście pięknych widoków.


Kanion w którym jechaliśmy do Mostaru był tak zjawiskowy, że ciężko to opisać, myślałem, że nigdy ładniejszego nie zobaczę, a parę dni później pojechałem do Czarnogóry...
... co nie zmienia faktu, że ten i tak był super!
Mostar to stolica Hercegowiny, miasto tak bardzo nigdzie, wygląda na położone na środku pustyni. Stare miasto wpisane jest na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO, a jego największą atrakcją jest kamienny Stary Most zbudowany w XVI wieku, po wojnie w Jugosławii odbudowany 10 lat temu. Tamtego dnia temperatura poszybowała zdecydowanie za wysoko i po raz pierwszy w życiu pogoda przetestowała tak solidnie mój organizm. Trzeba oddać, że miejsce było wyjątkowe, jednak ilość kresek ponad zerem sprawiały, że z każdym krokiem czułem się słabszy i bałem się, że wreszcie się przewrócę i zemdleję. W takich chwilach cień już więcej nie daje ulgi i dopiero tu widać jak ważne jest nawadnianie organizmu wodą, która oczywiście w cenie złota (nie no trochę przesadzam, ale była droga). Gdy skończyłem zwiedzanie dochodziłem do siebie jakieś dwie godziny i później pojechaliśmy razem do wspomnianego na początku Medjugorje, oddalonego o paręnaście kilometrów w kierunku Chorwacji, gdzie się kierowałem.




Można powiedzieć, że miałem szczęście, była przecież niedziela i była msza święta. Niestety dużo czasu nie miałem więc tylko przeszedłem się wokół zebranego tłumu ludzi, zrobiłem parę zdjęć, kupiłem babciom pocztówki i czym prędzej udałem się na wylotówkę licząc na to, że ludzie z zakończonej mszy będą może jechać w kierunku Dubrownika i podwiozą. Ostatecznie nie wyjechałem, a temperatura w okolicy 30 stopni w nocy najdobitniej obrazuje "piekło" jakie przechodziłem tamtego i następnego dnia!



tk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz